- Teraz to na pewno nie zdążę– pomyślał przytłoczony nagłym atakiem kolejnej przeciwności losu. Impulsywnie chwytał porozrzucane książki i zeszyty – zawartość plecaka, który przed chwilą, stawszy się gwoździem do trumny jego dzisiejszego pecha, nie wiedzieć z jakiej przyczyny rozpruł się na szwie tak nagle i tak poważnie, że cała zawartość znalazła się naraz na podłodze.
Opamiętał się na chwilę, gdy podnosił żółtą teczkę na dokumenty, z której wysunęło się do połowy wypracowanie, które zdawało się być nietknięte, ale tylko z pozoru, bo gdy przybliżył wzrok do wysuniętej krawędzi zobaczył sporej wielkości obrys – coś jakby odbicie części podeszwy buta – jego buta. Zaklął w duchu przytłoczony nowym ciężarem – trzeba je będzie przepisać, bo przecież takiego nie odda polonistce. Jego umysł domagał się szybkiego i potulnego kozła ofiarnego całej tej sytuacji. Przecież umysł nie oskarży samego siebie – byłoby to zaprzeczenie wszczepionych człowiekowi mechanizmów obronnych. Gdyby bowiem był ich pozbawiony, zadręczony świadomością własnej ułomności – człowieczy umysł szybko zmarniałby i zbutwiał, jak mawiał o tym „udziale boskości, rozumem zwanym”, szekspirowski Hamlet. Tym razem za kozła posłużył nikt inny, tylko polonistka – czemu nie wzięła dziś od niego pracy, tylko poprosiła, by złożył je, tak jak reszta klasy – w piątek. Przecież on nie na darmo przyniósł je właśnie dzisiaj – by zaskoczyć klasowe towarzystwo, by zaskarbić sobie przychylność samej polonistki, która i bez tego najzwyczajniej w świecie go lubiła. On jednak sądził, ze na swoją pozycję musi ciężko pracować. „Wielkość tkwi w szczegółach” – to prawda stara jak świat, i na tym opierał swoje relacje z polonistką i zdecydowaną większością nauczycieli (przynajmniej z tymi, którzy przychylnie przyjmowali taką strategię). A teraz wszystko trzeba będzie przepisać. Dodatkowa praca; niepotrzebna praca; praca bez sensu.
Znowu zaklął w myśli. Trudno jakoś się pozbiera. Z tym nigdy nie miał większych kłopotów. Był niemal mistrzem we wmawianiu sobie, że nic się nie stało, że przyszłość przyniesie wreszcie błogosławioną odmianę. Wrodzony optymizm, a może wyrachowana gra hedonisty niedopuszczającego do siebie negatywnych odczuć? Nigdy się nad tym przecież nie zastanawiał. Dziś jednak przytłoczony całym tym nieszczęśliwym dniem pierwszy raz pomyślał o swoich motywacjach i tym dziwnym mechanizmie, który pozwalał mu szybko przechodzić do porządku dziennego, bez zbytniego umartwiania się nad sobą.
- Okropny dzień – to mówiąc zerknął na zegarek, ale zamyślony, czy raczej nieskupiony na teraźniejszości nie zanotował w głowie konkretnej cyfry, tylko wychwycił samą czynność. Spojrzał jeszcze raz – trzynasta pięćdziesiąt osiem. Od trzech minut już był spóźniony. Natychmiast przeszło mu przez myśl, że pewnie nauczyciel się spóźnił, albo gwałtownie zagadany przez kogoś, nie przeszedł jeszcze do porządku lekcji, a on wykorzysta panujący harmider i wślizgnie się do sali. Tak myśląc ułożył zebrane rzeczy w plecaku, odwracając go przerwanym szwem do wierzchu, i tak niósł go, niczym wiadro wody, zerkając co jakiś czas, czy nie uronił kropli jego zawartości. Przez krótką chwilę był dumny z siebie. Odetchnął z ulgą, gdy przypomniał sobie, że przyjechał dziś do liceum samochodem. Nie będzie musiał paradować przez pół miasta z rozdartym plecakiem, aż do dworca, a potem kłopotać się jak pokona drogę z przystanku autobusowego do domu.
Szedł spiesznie przez korytarz, ale czuł się jakoś dziwnie ociężale, jakby przygwożdżony ciężarem własnego ciała oraz pakunku, jaki niósł przed sobą. W takim tempie na pewno nie dotrze na lekcję na czas. Posuwał się dalej na przód, ale miał wrażenie, jakby coś nie pozwalało mu dalej brnąć przez opustoszały już szkolny korytarz, jakby jakaś dziwna siła skazywała go na konfrontację z tym co miała za chwilę ze sobą przynieść. Nagle usłyszał odgłos gromkiego otwarcia drzwi i gwałtowny łomot ludzkiego przemieszczania się. Ktoś kończył w-f na pobliskiej sali gimnastycznej i grupa chłopaków pędziła teraz do szatni, która o zgrozo znajdowała się po drugiej stronie długiego korytarza. On stał dokładnie pośrodku drogi tej wrzeszczącej sfory. Wstyd – to pierwsze co do niego dotarło, nie mogą go zobaczyć z podartym plecakiem – jego miłość własna nie niosłaby tego. Natychmiast zrozumiał, co trzeba robić, by uniknąć konfrontacji. Jego organizm też zareagował – twarz mu poczerwieniała. Odwrócił się w stronę ściany, na której wisiała korkowa tablica z jakimiś nieistotnymi materiałami samorządu uczniowskiego, i zaczął kurczowo skrywać pakunek przed sobą. Udało się – nikt nie zwrócił na niego uwagi, już rwetes powoli ucichał, niknąc w okowach męskiej szatni. Odwrócił się i zobaczył jego. Nigdy dotąd go nie widział. Stał przed nim z dziwnym wyrazem twarzy. Chłopak jego wzrostu, szczupły, o twarzy harmonijnej ze ściśniętymi ustami. Miał na sobie granatowe spodnie dresowe i takąż bluzę, co dziwne całkiem rozsuniętą, przy jednoczesnym braku koszulki. Stał tak z na wpół gołym torsem. Z twarzy wydawał się dziwnie rozluźniony, jakby panował nad całą sytuacją, a jednak jego ściśnięte usta dawały wyraz po trosze pogardy, po trosze rozdrażnienia. Włosy krótko przystrzyżone, w kolorze brązu pasowały do oczu – dużych, spokojnych, jednak z wyrazem zacietrzewienia i tym dziwnym błyskiem, z którego w żaden sposób nie można było wyczytać intencji, ani nawet dociec najmniejszych motywów. Był to wyraz twarzy tygrysa – nie wiedziało się czy chce skoczyć na bezwładną ofiarę, zadając jej natychmiast śmiertelny cios, czy też, chwalony przez podekscytowanego tresera cyrkowego wyciągnie po prostu w jego stronę pysk, by dostać ulubiony smakołyk. Tak, ten chłopak z tym wyrazem twarzy wydał mu się niebezpieczny. Przed takimi należało szybko zejść z drogi, niechybnie byłby i to uczynił, gdyby nie niespodziewany przechodzień nagle odezwał się do niego:
- Chodź ze mną! Nawet nie zdążył pomyśleć, słowo odpowiedzi samo wyszło z jego ust:
- Co? Był zupełnie zaskoczony. Ośmielił się spojrzeć w oczy swemu zdawkowemu adwersarzowi. Nie straciły dawnego wyrazu pogardy i ekscytacji zarazem. Ten chłopak nie miał typu urody, na której widok każdy bez wyjątku pomyśli - „przystojny”. Był po prostu zwykły, ale ten wyraz twarzy, to bezceremonialne drwienie sobie z rozmówcy i zapewne otaczającego świata, sprawiało że miał w sobie coś uwodzącego.
- Nie pożałujesz. Powiedział to bez emocyjnym tonem i spuścił swój wzrok na wpółnagi tors, zmuszając swego rozmówcę, by za tym wzrokiem podążył. Kształtna i wydatna klatka piersiowa zdradzała, że pracował nad swoim wyglądem. Efekt był jednak póki co znikomy.
Czas stanął w miejscu. Nie wiedział co ma zrobić, ani co o tym wszystkim myśleć. Lekcja wzywała go nieposkromionym wyrzutem sumienia, a jednak dał się dziwnie oczarować temu nieznajomemu. Jego rozsądek powiedział mu wprost, że nie ma nad czym się zastanawiać, trzeba wyśmiać takie niespodziewane prowokacje i co sił udać się na lekcję. To niedorzeczne, by można było postąpić inaczej.
- Idę – powiedział to tak cicho i nieśmiale, jakby chciał, żeby jego własny rozsądek nie usłyszał tej urągającej mu odpowiedzi.
Najbliższe pół godziny potoczyło się tak niespodziewanie, że nie zorientował się, jak i kiedy znalazł się w samochodzie, jak jechał do jego domu, posłuszny instrukcjom swego przewodnika, jak znalazł się w pokoju, który w rodzinie chłopaka pełnił funkcję dziennego. Z podróży pamiętał tylko jedno zdanie, które mu utkwiło „Obserwowałem Cię”.
Znaleźli się obaj w pokoju dziennym. Chłopak włączył telewizor i bezwładnie położył się w kącie na rozłożonej i niezasłanej kanapie, drzwi zostawił otwarte. On zaś usiadł na fotelu przy telewizorze, wzroku nie spuszczając ze swego gospodarza. Cały czas chłopak patrzył w telewizor, nagle jednak jakby przypomniał sobie o swym gościu – spojrzał postać siedzącą na fotelu i bezceremonialnie włożył rękę w swoje spodnie.
- Chodź tu – polecił tonem nie znoszącym sprzeciwu. W momencie gdy gość wstał i zbliżał się do niego, ten wydobył na wierzch zawartość swoich bokserek. Wyglądał on soczyście – obfite włosy łonowe zakrywały grubą nasadę. Penis zwężał się powoli ku czubkowi, okrywając go potężnym napletkiem. Wyglądało to na wzwód, a mimo to nie widać było „środka” spod fałdów obfitej skóry. Chłopak wiedział co ma robić – położył się torsem na uda swego gospodarza i bezceremonialnie wziął jego członka do ust. Lizał napletek, jednocześnie starając się go odchylić ustami, by wydobyć jego czerwoną, nabrzmiałą zawartość. Było to dość trudne zadanie, wspomógł się więc ręką, odsuwając skórkę na dół. Wziął do ust żołądź, spijając jednocześnie obfite soki, jakie nagromadziły się w napletku, a po jego odchyleniu pozostały przyklejone go jego zawartości. Ten smak i woń lekko przepoconego penisa, uwodzący męski zapach włosów łonowych, nietkniętych nigdy, jak widać, golarką, wprawił go w taką rozkosz i podniecenie, że jego męskość, uwięziona w dobrze dopasowanych dżinsach sama zaczęła domagać się uwolnienia. Powstrzymał się jednak z tym, całą swoją uwagę kierując na zawartość swoich ust.
Poruszał rytmicznie głową, dając rozkosz dziwnemu nieznajomemu. Napletek co chwila to zsuwał się z żołędzi i nasuwał się na nią na nowo, jednak bez przerwy pozostawiał mnóstwo gęstego soku, wydobywającego się z głębi penisa. Rozkoszny był to smak, rozkoszny zapach, rozkoszny widok wspaniałego ciała. Bawił się tak jeszcze przez chwilę, gdy wnet jego gospodarz chwycił jego głowę w obie ręce i bezceremonialnie, z członkiem utkwionym wciąż w ustach, zaczął nią rytmicznie poruszać. Ściskał i rozluźniał uścisk. Chłopak był zaskoczony tak gwałtownymi ruchami, wobec których penis wpychany był w jego gardło, szybko jednak nauczył się językiem hamować ruch tego członka. Czuł się cudownie. Nie nadążał połykać soku, który teraz spływał mu po brodzie. Nieznajomy cicho postękiwał i lekko drżał na całym ciele. Zauważył, że rytm ruchów jego rąk okalających głowę stawał się coraz szybszy, gwałtowniejszy. Ostro wpychał penisa w jego usta, intensywniej jeszcze częstował go sokami.
Chłopak poczuł nagle gwałtowny dreszcz po ciele swego kochanka, penis zesztywniał mu w ustach jeszcze bardziej, co zwiastowało tylko jedno – orgazm. Jego oddech nagle przyspieszył, a z ust wydobywały się już nie krótkie pomrukiwania, ale głośny i niezahamowany jęk rozkoszy. Spodziewał się tego. Wiedział, że za chwilę ciepła sperma zaleje jego usta, ale nie myślał, że będzie jej taka ilość. Wypełniła gardło i spływała po członku jego partnera. Połykał ją chciwie. Pierwszy raz spróbował tego smaku… spodobał mu się. Zlizywał i połykał ją, językiem przedzierając się przez gęstość włosów łonowych i docierając aż do jajek. Czuł się spełniony i rozkosznie podniecony. Lizał jeszcze kilka minut opadającego penisa. Chłopak nie widział w tym żadnego sprzeciwu, więc, gdy kutas nieznajomego zupełnie już opadł, nadal mokry od spermy, której wprost nie dało się „przejeść”, lizał go i brał do ust miękką skórkę, odchylając ją co jakiś czas, by possać blednącą żołądź.
Polizał jeszcze lekko owłosiony brzuch swego kochanka, po chwili zszedł do ud, liżąc wewnętrzne ich połacie, które porośnięte były małymi, kręconymi, czarnymi włoskami. Lekko zagryzł wargami skórę na udzie, co jednak wywołało niepożądaną reakcję. Nieznajomy poruszył nogami dosyć gwałtownie, tak jakby opędzał muchy i zastygł, leżąc na plecach z rękami założonymi za głową. Jego wzrok utkwił znów na ekranie telewizora, chłopak zaś, który sprawił mu tyle rozkoszy, przestał naraz dla niego istnieć. Gość zrozumiał to natychmiast, z obojętnego wyrazu twarzy dostrzegł, że nie ma co liczyć na choćby najmniejszą oznakę rewanżu ze strony gospodarza. Wstał z jego nóg, popatrzył jeszcze chwilę na niego, jakby chciał powiedzieć, że „to nie szkodzi, ważne, że dałem rokosz tobie”, po czym wyszedł z domu nieznajomego i wsiadł do samochodu, rozdarty i oszołomiony tym, co rozegrało się w ciągu ostatniego kwadransa. Nie poznał nawet jego imienia…
28.01.2019 23:24